„itd.”, itp. Opowieść o niezwykłym tygodniku
„itd.”, itp. Opowieść o niezwykłym tygodniku
Czy opowieść o życiu jakiejkolwiek redakcji prasowej może być zajmująca? Czy samo w sobie życie redakcji, czy to gazety codziennej czy tygodnika (redakcje wydające periodyki typu miesięcznik, dwumiesięcznik, kwartalnik, czy tym bardziej rocznik rządzą się innymi regułami i modus ich funkcjonowania mało przypomina prawdziwą redakcję) jest interesujące, a przynajmniej może być interesująco opisane?
Przecież redakcja ( a pamiętajmy, że w przypadku, o którym będzie mowa, mamy do czynienia z redakcją działającą w zupełnie innej epoce, nie tylko politycznej, niż obecna – 1960-1990), a to oznaczało pracę w kompletnie odmiennych warunkach technologicznych, organizacyjnych etc.
Redakcje w tamtych czasach to były biura z biurkami, sekretariatem, gabinetem naczelnego oraz sprzętem technicznym, który tworzyły maszyny do pisania, magnetofony, najpierw szpulowe, a później kasetowe, a także aparaty fotograficzne fotoreporterów. Do tego właściwie ograniczał się cały ówczesny „park maszynowy”.
Odpowiedź wprost na tak postawione pytanie raczej pozytywna być nie może, bo obraz życia i atmosfery („jak w Smolnym”) biura, którym jest redakcja, pokazywanie ludzi wpadających i wypadających z redakcji, kolegiów redakcyjnych, dyskusji, kłótni, pośpiechu, animozji, przyjaźni i całej tej atmosfery, którą mogą czuć tylko ci, którzy w tamtych czasach byli dziennikarzami, sam w sobie rzadko może być fascynująco pokazany. Chyba, że…
Chyba że mamy do czynienia z pismem, które ma swoją legendę, swój własny styl i koloryt, które odegrało nietuzinkową rolę jako krytyczne wobec władzy na tyle, na ile było to możliwe w warunkach istnienia instytucjonalnej cenzury, którego przekaz i dzieje naznaczone są „znakami czasu”, jak n.p. tygodniki „Po prostu” czy „Polityka” lub właśnie jak tygodnik „itd” .
I o takim właśnie piśmie opowiedziała w swojej książce Marta Sztokfisz, kiedyś wieloletnia dziennikarka pisma.
Przy czym zdecydowała się wybrać nie formułę linearnie, chronologicznie, dokumentalnie opisującą dzieje tytułu od początku do finału istnienia, lecz – jak podkreśla podtytuł – „opowieści o ludziach”.
Bo to rzeczywiście ludzie „itd” tworzyli jego klimat, legendę. Pracował tu – względnie współpracował z nim – cały legion utalentowanych ludzi, ciekawych indywidualności dziennikarskich i ciekawych, kolorowych osobowości jako takich.
Skądinąd wielu „itedowców” to postacie znane także z innych dokonań i zatrudnień, nie tylko dziennikarskich, ale także politycznych (jak n.p. Aleksander Kwaśniewski, Piotr Gadzinowski, Bohdan Jachacz, Andrzej Urbańczyk czy Jerzy Urban). Przez pismo przewinęły się setki osób. Wystarczy przejrzeć zamieszczoną jako aneks długą listę „niektórych” (dwieście nazwisk z dużym okładem), by przekonać się, jak bogatego autoramentu ludzie „itd” współtworzyli i z jak różnymi poglądami politycznymi się identyfikowali.
Dość wspomnieć, że wśród kolegów jednoznacznie kojarzonych z lewicą Aleksandra Kwaśniewskiego czy Piotra Gadzinowskiego, byli tacy ludzie o radykalnych poglądach prawicowych, jak Elżbieta Isakiewicz czy Piotr Wierzbicki, którzy po latach trafili jako zaangażowani publicyści i redaktorzy do prasy prawicowej (n.p. „Gazeta Polska” czy „Życie”), czy jak Maciej Pawlicki, jeden z heroldów obecnych rządów.
Jako się rzekło, Marta Sztokfisz nie napisała historii pisma na całej czasowej przestrzeni jego istnienia (pierwsze kilkunastolecie pisma jest właściwie tylko zamarkowane w skrócie, we wstępnej części), lecz siłą rzeczy ograniczyła się do czasów znacznie późniejszych, znanych jej z własnego doświadczenia (dziennikarką „itd.” została w 1977 roku), schyłku lat siedemdziesiątych, zawieszenia pisma po 13 grudnia 1981 roku oraz ostatniej dekady istnienia pisma (1982-1990).
Książka Sztokfisz zbudowana jest z dwóch równoległych narracji, jej własnej, autorskiej, oraz z obszernych wypowiedzi kilkudziesięciu ludzi „itd.”, w tym m.in. Aleksandra Kwaśniewskiego, Piotra Gadzinowskiego, Piotra Wierzbickiego, Przemysława Ćwiklińskiego, Andrzeja Szmaka, Bohdana Jachacza i szeregu innych.
Książki pełna jest przytaczanych przez nich i przez autorkę, bardzo interesujących faktów (np. ten o numerze z 6 października 1985 roku, który miał uczcić 25-lecie istnienia pisma, ale jego nakład został posłany na przemiał z powodu okładki uznanej przez władzę za obrazoburczą), wspomnień, komentarzy, spostrzeżeń, także tych o posmaku anegdotycznym, o walorach także kronikarskich, wzbogacających wiedzę o tamtych czasach, także o rozmaitych uwarunkowaniach personalnych itp.
Konstrukcja książki Marty Sztokfisz jest patchworkowa, dygresyjna, są w niej elementy różnych technik dziennikarskich, reportażu, relacji, nawet felietonu. To prawdziwa kopalnia wiedzy o epoce, której „itd.”, jako pismo ówczesnej młodej, krytycznej inteligencji bardzo twórczo towarzyszyło.
A jak się tę książkę czyta, bo to chyba najważniejsze kryterium? Otóż czyta się wybornie, lekko, z pożytkiem, bo to przy okazji kopalnia wiedzy. Właściwie można rzec, że to lektura pasjonująca. Zapewne inaczej przeczytają tę książkę czytelnicy postronni, którzy nigdy nie zetknęli się z redakcją „itd.”, a inaczej jej bohaterowie, współtwórcy, autorzy, redaktorzy pisma.
Myślę jednak, że jedni i drudzy będą mieli z tej lektury przyjemność i pożytek, niezależnie od wszystkich nieuniknionych ograniczeń tej pracy. Do tekstu dołączony jest zestaw barwnych reprodukcji kilkunastu okładek „itd.”, co jest bardzo dobrym pomysłem, bo cechą tego tygodnika, poza walorami publikowanych w nim tekstów była także bardzo interesująca, niebanalna, nawet nowatorska, prawdziwie artystyczna forma graficzna.
Krzysztof Mroziewicz, jeden z licznych autorów pisma, znakomity dziennikarz, a później też ambasador napisał tak: „Pismo przeżyło z Polską wszystkie najważniejsze wydarzenia, zwłaszcza marzec 1968, grudzień 1970 i sierpień 1980, a w grudniu 1981 na kilka miesięcy przestało istnieć.
Dało Polsce różnych okresów, których się nie wstydzi, prezydenta RP, prezesa PAP, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, parlamentarzystów, ministrów, dyplomatów, kilkudziesięciu naczelnych, zastępców i sekretarzy redakcji, wybitnych fotografów i grafików, autorów kilku tysięcy książek”.
I to może być jedna z licznych puent tej książki. Nie jedyna, bo taką puentę mógłby dopisać każdy z jej licznych bohaterów, współtwórców kształtu pisma.